Violetta Villas nie żyje - to pierwsza wiadomość jaką usłyszałem dziś rano po włączeniu telewizora. Właściwie nazywała się Czesława Maria, to z kolei informacja, którą zaczerpnąłem (natychmiast) z Wikipedii. Nigdy nie interesowałem się życiem ani twórczością Violetty Villas, kiedyś słyszałem ją w duecie z Kazikiem (który zakwalifikowałem jako muzyczne kuriozum), ale martwa gwiazda, to gwiazda sto razy mocniej pociągająca niż gwiazda żywa, dlatego też teraz wiem o Violettcie wszystko. Wiem gdzie się urodziła, wiem że jej ojciec był górnikiem i kapelmistrzem w orkiestrze. Wiem, że posiadała słuch absolutny i mówiła biegle w języku francuskim i walońskim. Że śpiewała w duecie z Paulem Anką i Frankiem Sinatrą. Że czasami wjeżdżała na scenę na białym koniu. Poniewczasie. Z taką wiedzą będę zapewne brylował w "kulturalnym" towarzystwie, choć zapewne dość krótko, niedługo bowiem wszyscy rzucą się na jej biografię i zaroi się od podobnych mi kanapowych ekspertów. Szkoda tylko, że nie śledziłem ostatnich lat jej życia, lat podczas których zapomniana przez ogół, staczała się gdzieś (gdzie?) powolutku na samo dno; szkoda, że tak naprawdę nic mnie one nie obchodziły. W związku z powyższym piszę te słowa borykając się z palącym wstydem. Albowiem ile by człowiek się nie starał, koniec końców, najmniej się tego spodziewając, okazuje się sępem, który dba tylko własny żołądek, patrzy na świat z góry, a na ziemię opada wyłączne, gdy poczuje zapach medialnej padliny. Mało tego, ta padlina musi spełniać pewne zawyżone standardy; jestem tego pewien, skoro sam sobie zadaje pytanie: czy przejąłbym się tak śmiercią anonimowego Kowalskiego? Pewnie nie. Źle mi z tą pewnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz